Sambor |
Wysłany: Nie 11:29, 22 Paź 2006 Temat postu: |
|
Zaraz wyjdzie na to że nie chce mi się napisać relacji, albo co gorsze że nie potrafie . Ale po co mam pisaćjak relacje same siętu pojawiaja i to na niezym poziomie, wiernie oddające wrażenia i fakty . Ale żeby nie byo że nie mam nic do dodania
Acha fotki są tutaj Foty , wiem ze nie sa najlepszej jakosci ale telefon wiecej nie potrafi
Zaczne od Wita który jest twórca swoich najbardziej spontanicznych wyjazdów. Jeszcze w piątek rano mówi ze nie może jechac bo ma zajęcia. Jednak jak ja wracam z uczelni przed 12, twierdzi ze pogoda jest super i moze uda mu sie pojechac, wsiada na Laure mówiąc ze musi coś zalatwić i znika na godzine. Po powrocie pakuje sie w 5 minut, nota bene do mojego plecaka, i już jesteśmy gotowi . Ciekawe ile zabraloby my przygotowanie sie do wyjazdu w Himalaje .
Co do podróży to chciaem wspomnieć że gdy cala ekipa siedziala juz w busie kierowca zamknąl drzwi przedemna, dzieki za szybka reakcje .
Czapki które zakupiliśmy slużą do dziś, a bez nich byloby naprawde nieprzyjemnie, zwlaszcza w niedziele
Podejscie pod Doline Roztoki bez większych przeżyć, chociąż wspomne tylko że mnie zostawili, mnie, jakm mogli . Ale nie zapomnie tych szczytów oświetlonych księżycem i wyjscia na grań, gdzie dostaem światem tak jasnym po galach ze w pierwsza moja mysl byla : " Kurcze mamy 2 latarke, ależ jesteśmy fenomenalnie przygotowani "
Nocy w schronisku nie komentuje, mi tam spalo sie dobrze . Dla potomnych, podloga jest dużo wygodniejsza niż lawa czy stol. Rada nr 2 : śpiwor o extemum 12 nie za bardzo sprawdza sie w pażdzierniku .
Ranek przywital nas piekna sloneczna pogoda, dlatego bardzo sprawnie zebralismy sie, i w droge. Zagubienie kijka pomine milczeniem, bo jak można zgubić kijek na 15 m szlaku i go nie znalezc, niewazne .
Samo podejscie pod Rysy bylo, jakby to powiedzieć, mozolne i troche nudne. NIenawidze schodów bo naprawde nic sie nie dzieje. jedynym faktem godnym uwagi jest pozostawienie przez Wita na szlaku racji żywnośćiowej . Pod Bulą zastaliśmy czekolade i 2 batony leżące sobie na kamieniu i czekające na konsumpcje . Niestety Biedny Witek zapomnial ze nie ma ze soba wody, i po co bylo tak biec .
Troche zabawy zaczelo sie dopiero na lancuchach, i nieprawdą jest że nie lapalem sie nich chcac sie popisac poprostu inaczej umarlbym z nudow . Moze gdyby byla mgla , lub przynajmniej snieg byloby ciekawiej **. Na szczycie, w skutek pogody widoki super. Cale Tatry jak na dloni, i mozna bylo poznac kazdy szczyt. Zejscie bez rewelacji, jedynie to że Ruda z bolącym koloanem szla szybciej onemnie troche negatywnie wplywalo na moj nastroj. No i to ze coś mi strzelilo w kostce i znowu nikt na mnie nie czekal
W schronisku bylismy juz po 17.00. Jak poprzedniego dnia szarlotka, herbatka. NIepokojace bylo tylko to ze juz o 17 nie bylo wolnych miejsc. Hmm wiec chyba bedzie sporo ludzi. Ale nie zrażajac sie tym czekalismy w naszym kacie az jadalnia sie troche oprozni celem pojscia w kime. Jak sie okazalo troche sie jednak zmeczylismy i sen bylby wskazamy. Czekamy....19 jadalnia pelna....20 dalej pelno....20.30, wczoraj o tej porze bylo juz pusto, koles przynosi sobie 3 piwa......21.00 ktos nie wytrzymal, kladzie koc miedzy lawy i zmienia pozycje na horyzontalna. I wtedy asie zaczelo. Okazalo sie ze wszyscy ktorzy siedza w jadalni chca w niej nocowac.Wszyscy zaczeli sie krzatac, widac bylo tylko rzucane na ziemie koce, slychac pytania typu : tu ktos nocuje, ta lawa jest wolna. Cale szczescie my mielismy z gory zajete miejsca, ja tam nie narzekalem . Najzabawniejszy widok byl rano gdy okazalo sie ze kudzie spali nawet w wiatrolapie, a co najgorsze, przy moich butach....fakt zrobienia z nich kosza na puszki po piwie przemilcze .
Po przebudzeniu okazalo sie ze pogoda zmienila sie diametralnie. Mga mrzawka, tylko temperatura w miare. Decyzja byla szybka. Jka najkrotsza trasa do Zakopca, mielismy wizje tych tlumow przed busami. Wiec trasa zostala wybrana. Na Kozią Przelecz i w dól do Kuźnic. PIkuś
Idziemy, wszystko dobrze, Ruda nie narzeka na kolano, Wit jakos powoli na cale szczescie. Tylko ludzi malo, czyżby wystraszyli sie widocznosci na 10 m..., a moze mokrych skal ??.My idziemy żwawo. Co do tej Parki to faktycznie ich przygarnelismy, bo widac mieli problem, poprostu jakies obsowisko porwalo kamnienie z oznaczeniami szlaku. Dochodzimy do początku żlebu prowadzacego na Przelęcz. No to co...w gore. Idziemy najpierw trawka, potem kamienie. W ferworze walki nikt nie zauważa że nie ma szlaku. Proste, jest żleb jest przelęcz wystarczy sie wdrapać. Wit toruje trase, cale szczescie robi to na tyle uważnie że nie kopie kamieni. Ja nie bedąc pewny za swoje bezpieczenstwo wbijam się na skaly po lewej. AJJJ moke skaly lubia robić psikusy. Nagle Wit krzyczy ze widzi lancuch po prawej. No to super , bedzie latwo. Najpierw schodze spowrotem do Żlebu. Teraz zdaje sobie sprawe że latwo nie bedzie. Lancuchy sa ok 5 metrow nad nami w skalach. Ajj ..... Wit juz sie wspina to ja nie czekając dlugo tez zaczynam troche poniżej. Nagle krzyk...Witowi ujechaly nogi...jakos wtedy jeszcze wogóle nie czulem powagi sytuacji, myslac ze poprostu saie poslizgnal. Dopiero gdy sam kopnalem kamien stwioerdzilem ze jest niedobrze, bo parka i Ruda dalej sa w Żlebie. Jestem w polowie drogi do lańcuchów...teraz zajmiemy sie resztą. Slysząc pytanie Rudej, gdzie ma teraz isc i ze nie wie, uslyszalem moze jeszcze nie panike, ale napewno troche grozy. Probuje ja poprowadzić, przecieżwie jak sie wspinać. Ale okazuje sięze w ekspozycji każdy ruch jest o wiele trudniejszy, wymaga wiecej odwagi. W pewnym momencie widze żę wyglada zza kamienia i nie jest dobrze bo nie wie czego sie zlapać, ja przez chwile stoje jak wmurowany i dopiero gdy mi o tym mowi, przypominam sie żeby jej pomoc. OKi jest siedzi obok bedzie OK. Ale teraz jeszcze parka. Koleś mówi że pojda tą samą trasą co ja. Koleś czyś ty oglupl. Mialem nadzieje ze wejda tam gdzie REuda ale po jej wspinaczce decyzja mogla byc tylko jedna, w dól. Zaczeli schodzic co chwila tracajac kamienie. Mu siedzielismy bez ruchu zeby nic na nich nie strącić. W koncu odczekalismy na tyle ze bylo wiadomo ze im sie udalo. Ufff jestesmy przy lancuchac teraz juz bajka. Wchodze jako pierwszy na przelęcz i....JA PIERDOLE.....nie uwierza. MOze lepiej zeby tego nie widzieli . Wszystko w sniegu na lancuchach sople. Ale i tak jest w miare bezpiecznie. Schodzimy powoli w dól, nad nami co chwile z mgly wylania sie Przelęcz, Kozi. Bajka. Dalsze schodzenie nie przynioslo juz zadnych emocji, w miare sprawnie docieramy do Zakopcai o 16 jestesmy w Krakowie.
Wyprawa byla naprawde super, chyba jeszcze nigdy nie doznalem w gorach tylu doznan estetycznych i tych stresogennych. Traz tylko czekać na zime i w Zachodnie
** mam nadzieje ze nikt nie odbiera tego jako rodzaju lekcewazenia czy co gorsze nieszanowania Gór, poprostu taki maly zarcik |
|
ruda |
Wysłany: Sob 18:14, 21 Paź 2006 Temat postu: Tatry październik 2006 |
|
Jako ze nasz admin cos nie ma czasu na napisanie relacji z październikowego wypadu w Tatry Wysokie, postanowiłam znowu sama wklepać parę słów, aczkolwiek zdaje sobie sprawe z mojego wciaz dopiero rozwijajacego sie talentu sprawozdawczego
Ale od poczatku. Po czerwcowej nieudanej próbie wspolnego wyjazdu w gory wejscie na Rysy stalo sie nasza solą w oku. Postanowilismy ze pojedziemy zaraz na poczatku roku akademickiego, zeby przy okazji zaliczyc piekna jesien w gorach. Nasza skromna ekipa byla, jak to okreslil w poprzedniej relacji Adam, "stara i sprawdzona" - ja, Sambor i Witek, chociaz szczerze mowiac to ja ani stara sie nie czuje, ani nikt mnie za bardzo nigdy nie sprawdzal Planowy wyjazd - piątek ok. 13:oo troche nam sie opoznia bo raz ze Wit musi zakupic karte euro<26, zeby miec ubezpieczenie.. jak sie potem okazuje jest jedynym jego posiadaczem w naszej ekipie, bo ja i Sambor zupelnie zapomnielismy ze waznosc naszej azs-owskiej legitymacji ISIC skończyła sie we wrzesniu.. a dwa - na dworcu pks na autobus do Zakopca czeka stado wyglodnialych amatorow gor i rodowitych gorali w takiej ilosci, ze nam udaje się wepchac doslownie rzutem na tasme, godzine pozniej niz planowalismy. W dodatku podroz spedzamy w formie stojacej Na miejsce, z powodu remontow na zakopiance, dojeżdżamy po jakichs 2,5h ("albo 3, zalezy kto jedzie" - w tym miejscu pozdro dla kolegów napieraczy z UJ, o ktorych bedzie jeszcze potem ). Nie wiem kto wymodlil nam tak cudowna pogode, ale taka aura w pazdzierniku nie zdarzyla sie chyba od 400 lat (jak to skrzetnie notowal rod Samborowskich z dziada pradziada ). Humory z tej okazji tez nam dopisują wiec ochoczo ruszamy w poszukiwaniu busa na Łysa Polane - tam mielismy zaczac nasza trase, skrzetnie obmyslona przez Adasia. Plany pokrzyzowac nam mogl jedynie zmierzch ktory o tej porze roku juz tak sie nie ociąga z zapadaniem, ale byliśmy dobrej mysli, no i w razie czego mielismy jakies warianty awaryjne.. (mielismy, prawda?? ) Czego natomiast nie mielismy, to na pewno nadmiaru latarek, bo tylko czolowke Sambora... no tak, akurat w tym elemencie troche zjebalismy sprawe. W Zakopcu Witek biegnie jeszcze na male zakupy do tesco, a my z Samborem do busa, bo troche chlodnawo. Koniec końców dojeżdżamy tym busem do Polany Palenicy, stamtąd mamy dojść do schroniska w Dolinie Pieciu Stawow. Zaczyna trochę piździć, więc szybki przepak - narzucamy na siebie cieplejsze ubrania, chlopaki, jako ze nie mają czapek, zaopatrują sie w takowe u górali, zamieniamy sie plecakami - jako slaba plec zostaję uwolniona od swego ciezkiego kloca , jeszcze tylko telefon Witka do Karoliny (ktora akurat tez jest w gorach... troszke wyzszych - nastepnego dnia mają leciec helikopterem nad Mount Everest) i możemy ruszać. Przy okazji omija nas zaszczyt oplaty za wstep do parku, bo już cokolwiek późna pora, cieć przy wejściu mówi nam też ze w schronisku w Morskim Oku (w ktorym chcieliśmy nocowac nastepnego dnia) nie ma miejsc, bo jest zjazd taternikow. Coz.. najwyzej trzeba bedzie zweryfikowac plany.. tym chłopaki zajmują się już na poczatku marszu, stwierdzajac ze w sobote robimy Rysy, a w niedzielę Orlą Perć – w jakim stopniu to miało zależeć od naszego stanu po sobocie. Poruszamy się dość szybkim tempem, jestesmy bodaj jedynymi, ktorzy ida w strone schroniska – po drodze mijamy zmarznietych turystow w adidaskach Wejscie Dolina Roztoki jest całkiem przyjemne, choć momentami daje troche popalic, ale to przeciez dopiero przebieżka przed sobotnią akcją “Rysy”. Witek ciśnie przodem, ale co się dziwić – w wakacje podgonił kondycje biegając, a poza tym ma swoje niezawodne witaminki Ja i Sambor troche wolniej ale i tak łamiemy limit czasu i w Piątce meldujemy się jakos chyba koło 20?? (wybaczcie jesli pojebią mi sie godziny i czas naszych wedrówek ale słabą mam pamiec do liczb, liczę na korekty ). Droge do schroniska postanawiamy sobie jeszcze urozmaicic i wybieramy troszke dluzsza, tylko po to, zeby zobaczyc Siklawę – fakt ze widocznosc nie jest idealna, bo ciemno juz trochę, ale i tak wrazenie nieprzecietne Już nad samymi stawami Sambor stwierdza, ze coś kurwa ten Przedni Staw (nad którym jest schronisko) musiał wyschnąc, bo taki mały okazuje się, ze w ferworze marszu i patrzenia jak szybko podążamy zapomnielismy ze miedzy Wielkim a Przednim jest jeszcze Mały Staw Polski Gdy docieramy wreszcie do schroniska okazuje sie ze miejsca są ale... tylko na podlodze. Witek rozwaza kimanie na zewnatrz, potem oboje zaczynamy kombinowac, jak by tu zrobic zeby nie zaplacic, w koncu uczciwosc wygrywa (hahaha), placimy wszyscy po magiczne 21 zl i wbijamy sie z calym majdanem w kąt korytarza zaraz przy schodach. Miejsca “zarezerwowane”, teraz czas zjesc. Na stolowce tlum, ale znajdujemy miejsce, zamawiamy m.in. pyyszna szarlotke (ktora byla hitem kulinarnym wyjazdu), chlopaki piwko, wyciagam mape i zaczynamy planowac sobotnia trase. Wkoło ludzie albo siedzą zjebani po marszu, albo pogrywaja na gitarze, albo robią flaszke.. no tak, tego nam zabraklo w naszym podstawowym wyposazeniu Przy okazji tez Witek ujawnia swoje upodobania do dziwnych zabaw i przez przypadek łamie karte kredytowa (troche za mocno jebnąl nią o drewniana solidną ławe ). Po jakims czasie przy naszym stole nieco sie wyludnia (ciekawe czemu, przeciez bylismy grzeczni.. ) i dosiadaja sie do nas chlopaki, ktorych zauwazylismy juz na dwrocu w Kraku (nietrudno bylo, jako jedyni mieli getry, malutkie plecaczki i te sprawy.. generalnie wygladali na takich co niezle zapierdalaja po gorach ). Zaczynamy gadac, okazuje sie ze jeden z nich uczyl sie w Suwalkach (w tym samym LO co ja ) - swiat jest maly. W ogole obaj, zarowno Krzysiek jak i Maciek (Suri) maja juz za soba pare wyczynow w AR, wiec podlapujemy z Samborem wspolny temat – no bo my w koncu jakby nie bylo bylismy na Kieracie jako ze i my i chlopaki planujemy na sobote Rysy, kladziemy sie spac, ale na miejscowe wszyscy obieramy jednak jadalnie – ojj za miekko i za cieplo to nie bylo.. noc mija troche niespokojnie, bo do jakiejs 1 czy 2 w oswietlonym kacie sali dwoch kolesi prowadzi idiotyczne konwersacje które az zal przytaczac. Kulturalne interwencje spiacych na stolowce nie daja rezultatu wiec wreszcie zrywa sie Krzysiek (nie ma to jak suwalska szkola ) i w dosc dosadny sposob przepedza rozmowcow w pizdu – cenzura mnie ogranicza wiec nie przytocze doslownie rano Suri i Krzysiek zrywaja sie wczesnie, ten pierwszy troche niepocieszony, bo spal jak zabity i ominal go nocny wystep kolegi – i ruszaja na Rysy. Chca zejsc na Slowacje i z absyntem wrocic do Piatki – my jestesmy za, alkoholu nigdy za wiele wymieniam sie z Krzyskiem nr, maja dac znac jak beda na szczycie. My wyruszamy po 7, Sambor gubi gdzies przy schronisku część kijka. Idziemy przez Świstówke, do Morskiego docieramy dosc sprawnie, wcinamy batony i dalej nad Czarny Staw pod Rysami. Stamtad czerpiemy wode do bukłaka Sambora i dalej – czeka nas niezle podejscie.. Witek znowu wyrywa do przodu, my z Samborem trzymamy tempo, ale on ciagle sie goraczkuje ze musimy dojsc na szczyt przed poludniem. Najbardziej wkurwiajace sa monotonne schody które koncza sie tak po ¾ drogi. Tam zaczyna sie lekki hardcore, lancuchy i wspinaczka – Sambor postanawia w ogole z nich nie korzystac i wspina sie. Ja tez staram sie omijac lancuchy jak sie da, zeby sprawdzic ile dal mi rok wspinania na sciance.. nawet sie nie spodziewalismy ze prawdziwy test wspinaczkowy czeka nas dzien pozniej... Witek melduje sie na szczycie po 2h20min bodajze, my pol godziny pozniej. Chlopaki w miedzyczasie daja znac ze weszli w 2,5h bo zgubili szlak Na gorze pelno ludzi, powlazili od slowackiej strony, chociaz z polskiej tez szlo calkiem sporo. Postanawiamy zaliczyc jeszcze szybko szczyt po slowackiej stronie (zawsze to te pare metrow wiecej ), bo na polskich Rysach za duzo ludzi, a tam pustki. Jak tylko docieramy, zaraz ruszaja naszym sladem pielgrzymki z polskiego szczytu – ehh owczy pęd chwile jeszcze siedzimy i podziwiamy widoki – troche nas zżera zazdrosc, bo bracia slowacy to dopiero maja tych wysokich szczytow.. Gdy schodzimy zaczyna sie odzywac mojego kolano – staly towarzysz zejść, który przyplątał się na Kieracie.. zaciskam zęby i schodze, chlopaki planowali wracac do Piatki przez Szpiglasową Przełęcz, ale konczy sie na tym ze znowu walimy przez Świstówkę.. Witek dostaje powera i łamie taki czas, ze nawet nie odważe się napisac bo jeszcze sie pomyle i odbiore mu nalezna chwałę Sambor wierny druh zostaje ze mną, podejscie robimy blyskawicznie (pomijajac maly postoj, bo wycieczka jakas zlazila do Morskiego), za to z zejsciem jest duuzo gorzej, bo ja ledwo stawiam noge. W koncu docieramy do schroniska cos kolo 17 w nadziei ze zalapiemy sie na ciepla wodę... Wiadomo czyja matka jest nadzieja, wiec “kąpiemy” sie w lodowatej wodzie (juz chyba w stawach byla cieplejsza po całym dniu sloneczka) i dalej coś wszamać. Na niedziele obmyslamy rozne warianty ale chlopaki stwierdzaja ze wszystko zalezy od tego, w jakim stanie bedzie to moje nieszczesne kolano. Ja sama nie chce spowalniac im tempa, mowie ze moga robic sami Orla a ja zejde do Zakopca najkrotsza droga.. ale tu milo sie zaskakuje bo chlopaki to traktuja jako ostatecznosc, mowiac ze mam posmarowac kolano i jutro na pewno dam rade poczulam sie jak czlonek prawdziwego teamu – dzieki za to Na stolowce zostajemy juz do konca dnia, w przytulnej miejscowie naroznej, planujac zrobic sobie tam spanko. Niestety troche sie przeliczamy bo ludzi w schronisku wciąż przybywa i koniec koncow spimy w jakies 50 osob w jednej salce. Juz nie bylo mowy o zimnie, bo wszystkie okna zostaly zastawione plecakami, a wszystkie miejsca czy to na podlodze czy na lawach, lawkach i gdzie sie da – ludzmi łapiemy z Witkiem faze, a Sambor stwierdza ze wiecej nie jedzie z taka niezrównoważoną ekipą (tak jakby sam był lepszy ) Montujemy miedzy innymi zajebisty kapeć Sambora na kijku i oznajmiamy wszystkim ze to nasz obóz na 5800 m n.p.m. ... jakos nikt nie czai naszych dowcipów, no oprócz Sambora, ale on jest zajęty rozmyślaniem, za którą laskę brać sie najpierw – farciarz wylądował na podłodze między samymi lachonami W nocy kolano nadupca niemiłosiernie ale rano je bandazuje i nie marudze.. Zreszta, nikt mnie juz nie pyta czy ide z nimi Postanawiamy przejśc Kozią Przełęcz, tak lajtowo.. Jak się okazało, tego dnia to nie była akurat najlzejsza z tras. Zaczynamy dość ostro, ja idę przodem bo poki jest płasko albo podejscie to moge trzymac w miare dobre tempo.. schodki zaczną sie dopiero przy zejsciu.. Postanawiamy isc na Kozią zółtym szlakiem. Przy jednym z podejść spotykamy jakies mlode chyba malzenstwo – zgubili szlak. Witek brnie do przody i w koncu natrafia na zolte oznakowanie. Idziemy teraz w piatke, pogoda super, slonce grzeje. Dochodzimy do zlebu, nie widac szlaku ale nie przejmujemy sie – wiemy ze trzeba piąć się w górę do przełęczy.. Na początku jest ok, parka wlecze się za nami, kamienie nawet sie jeszcze nie obsypują... JESZCZE. Cięzko robi się mniej więcej w połowie wejścia. Witek, który idzie przodem, obiera jakiś wariant i ma problemy z wejsciem. W koncu dociera do łancuchow i oznajmia ze idziemy nie po szlaku, bo szlak był jakos z prawej.. ( juz w Kraku czytalismy opis szlaku - ilustammetrowa drabinka.. no szoda ze my ja ominelismy.. ) Ja zatrzymuje się w newralgicznym punkcie, bo nie bardzo wiem w którą stronę sie wspinac i za co łapac – kamienie spadaja juz jak cholera, laska (jak sie okazalo byla pierwszy raz w gorach) dostaje jednym w klatę, na szczescie małym. Sambor za mna pilnuje naszych przygodnych towarzyszy, zastanawiamy sie co dalej – mowie zeby szli za nami, Adam mnie bluzga ze skoro ja mam problemy ze wspinaczka, to nie ma co ryzykowac ich wejscia.. Postanawiamy ze my sprobujemy dostac sie do Witka (który przezyl chwile grozy bo osunely mu sie nogi i gdyby nie mocne rece to...), a ich odsylamy na dol. Poziom mojej adrenaliny siega zenitu gdy w pewnym momencie wspinaczki nie mam czego sie zlapac a nogi ledwo trzymam na jakiejs polce skalnej – myslalam wtedy ze zlece tym zlebem jak jakas kukła.. Na szczescie udaje mi sie wdrapac do Witka – dzieki Sambor ze nie straciles zimnej krwi i mnie pokierowales - NO I TA POMOCNA DLOŃ . W koncu Sambor tez sie wspina i zaczynamy wejscie z lancuchami. Sambor juz nie cwaniakuje tak jak na Rysach i trzyma sie lancuchow, bo pod nami niezla przepasc. Najlepsze czeka na nas jednak dopiero gdy wchodzimy na gore – po drugiej stronie przeleczy centymetry sniegu i pizgawa jak na alasce. Szybko zakladamy kurtki, czapki, chlopaki klną ze nie maja rekawiczek (jak to dobrze ze ja wzielam swoje bez palcow) – lancuchy cale oblodzone. Zejscie niezle daje nam w kosc, adrenalina utrzymuje staly, wysoki poziom, czego dowodem jest to ze ani razu nie zabolalo mnie kolano (za to potem, jak ryzyko minelo, odbilo sobie za wszystkie czasy ). Przy jednym z zejsc wybieram autorski zjebany wariant i zjezdzam na dupie po przykrytej sniegiem trawie W koncu udaje sie nam zejsc, nizej pogoda sie uspokaja, dostaje od Sambora kijek i mozemy isc dalej. Po drodze spotykamy chojraka w adidaskach, który ambitnie chce powalczyc z Orlą – odradzamy mu to, ale koles kwituje nas poczuciem humoru w kiepskim wydaniu: my - “[...] sniegu tam napadalo i ciezko ci bedzie w tych adidasach”; koleś - “ale to nie są adidasy..” no fakt, to były reeboki.. Schodzimy dosc szybko, mijamy Czarny Staw Gąsiennicowy, potem Murowaniec i obieramy niebieski szlak na Boczań. Tam Witek oddaje mi swoje dwa kijki no i wloke sie jak kaleka z tym moim bolącym kolanem. Zejscie konczymy w Kuźnicach i dalej do Zakopca busem. Tam przypadkiem spotykamy Macka i Krzyska i wszyscy razem wracamy szwagropolem do Kraka
Osobiscie ten wyjazd bede wspominac jeszcze baaardzo dlugo, bo dawno nie przezylam tylu rzeczy naraz (np. czterech por roku przez 3 dni ) dzieki chlopaki za towarzystwo i atmosfere, jak cos pominelam to dopiszcie, no i licze ze to nie ostatnia taka nasza eskapada ! |
|